CZYTAM

Czasem uratuje nas tylko arbitralne użycie obligatoryjnej pauzy

Refleksja wieczoru: za rzadko czytam wiersze. Za rzadko czytam dla samego czytania. Bo czemu reportaże – dowiedzieć się czegoś o świecie, a bardziej ludziach, a jeszcze bardziej – o człowieku. Ale wciąż – dowiedzieć się; taki, dajmy na to, Shitshow – gęsty i amerykański albo Białystok – duszny i polski, i wszystko to tak strasznie tu i teraz. Powieści – może prędzej. Chociaż też nie do końca; tak naprawdę czytam je, bo chcę poznać człowieka, który napisał, zbadać tę wrażliwość, przyjrzeć się wyobraźni, oddać głos. Trochę później – popatrzeć na idee, koncepcje, pomysły na świat, zgodzić się albo nie. Artykuły na portalach, te oznaczone dopiskiem „powyżej 5 minut czytania? Artykuły w prasie? Wciąż, funkcja poznawcza, najbardziej. Za rzadko czytam dla samego czytania.

„Wiecie państwo, czym według Adama Kulawika, jest wiersz?” – spytał dr B. na jednych z pierwszych ćwiczeń z poetyki. Nie pamiętam, czy wiedzieliśmy; ja na pewno nie, bo przez hermetyczny slang teoretycznoliteracki przebijałam się wtedy raczej mozolnie. Dr B. z całą pewnością nie zniechęcił się i z wrodzonym wdziękiem sam odpowiedział na swoje pytanie: „Wiersz to arbitralne użycie obligatoryjnej pauzy.„*

To był jeden z tych magicznych momentów, kiedy siedem lat później wiesz, że byłeś wtedy w najwłaściwszym z miejsc i czasów. Trochę podobnie, gdy dr – dziś już hab. – N. interpretował z nami porównawczo Kochanowskiego i „Somebody that I used to know”, prof. M.-B. mówiła o Szekspirze, a prof. B. po prostu wychodził i mówił: „Dobry wieczór, państwu, bardzo się cieszę, że państwo przyszli”.

Nie wiedziałam, że arbitralnie użycie obligatoryjnej pauzy tak mnie ujmie. Ale ujęło i przypomina mi się w niektóre wieczory. Na przykład ten dzisiejszy.

Jest ciężki i przytłaczający, i przeciągający się, i po nic, i do zupełnie niczego, z natłokiem emocji i nawet nie ma siły ani ochoty przemyśliwać skąd one i dlaczego. Już powrót do domu nie napawał optymizmem; liczba odtworzeń tej śpiewanej posępnym głosikiem Billie Eilish piosenki mogła zatrwożyć. Gdybym miała telewizor, na pewno włączyłabym jakąś gównianą rozmowę na TVN24 o tym samym, co wczoraj i przedwczoraj albo któryś z odcinków Rancza – ale nic z tego. Gdybym miała rower, wyszłabym pojeździć. Gdybym miała kartę do Platinum i nie miała kompleksów, z całą pewnością już zapierdalałabym na orbitreku z energetyczną plejlistą specjalnie ułożoną na tę okoliczność. Ale ponieważ koniecznych rzeczy nie mam, niekonieczne (i zarazem upierdliwe) mam, ponadto dziś miałam siłę wyłącznie na zrobienie burrito z koca, pozostawało uciec się do najprostszych, sprawdzonych i skutecznych środków. Najmocniejszy w ostatnim czasie sposób na spleen czyli gotowanie, kojące działanie: krojenie i duszenie, radość z efektu, duma, że w końcu sobie gotuję do pudełka, na dodatek wegańsko (tym razem chilli sin carne z Jadłonomii). Połączona z drugim sposobem, serialem – odcinkiem jednym i następnym z drugiego sezonu najcudowniejszego sitcomu na świecie, wcale nie przesadzam, One day at a time. I wszystko na nic. Zmęczył mnie Facebook. Zmęczyły mnie mikrokomentarze i makro. Nie mam ochoty niczego czytać, nikogo poznawać, nie chcę o niczym się dowiadywać ani słuchać niczyjej opinii. Nie chcę nadganiać kolejki z Czarnego, która czeka na Kindlu, albo kupować tego, co chciałam kupić jeszcze parę godzin temu. I nie napisano jeszcze takiej powieści, na którą miałabym dziś ochotę. Może ewentualnie na Elisabeth Strout i Mam na imię Lucy, ale na nią z kolei chyba nie miałam siły.

W końcu sięgnęłam po coś, co trzeba było sięgnąć już dawno temu. „Litery” Tomasza Różyckiego (wydawnictwo a5).

Kiedy ktoś powie, jakaś dęta polonistka albo inszy wariat, że w czytaniu poezji chodzi o coś innego niż o obecność, o bycie z, to, zaprawdę powiadam wam, wyśmiejcie. Nawet za cenę niewstrzelenia się w klucz albo jedynki na semestr. Najprzyjemniejsze, co może się wydarzyć podczas lektury to romans z tekstem, i to zupełnie bez zobowiązań. Albo przynajmniej wspólne siedzenie, ale w pewnym napięciu. Tak było teraz. Ten Ktoś był cichy. Nie narzucił się. Nie przytłoczył. Był i mówił to, co miał do powiedzenia. Mało, wystarczająco. Nie wymądrzał się. Nie mówił swoich opinii, nie pytał o moje. Za to doskonale wiedziałam, co w nim gra. I dzięki niemu rozpoznawałam też, co dzieje się we mnie. Przyjmował to z milczącą akceptacją. Mówił lapidarnie, ale plastycznie: o „nagłym zdziwieniu deszczem w Bolonii”, „zapachu poziomek i rabarbaru” i o „kwitnącej drobno mirabelce”, ale słyszałam w jego głosie, że mówi o czymś zupełnie innym. Zdradzały go słowa i zwroty, charakterystyczne dla człowieka, który i chce, i nie chce o czymś opowiedzieć. Chował się między wierszami.

Zeszliśmy się szybko, rozeszliśmy jeszcze szybciej. Taka to specyfika związków z poezją. Ale nie pęka mi serce – wiem, że wróci. Albo ja wrócę: puścić oko, zapalić razem po papierosku, odnaleźć się w tych półsłówkach, zrozumieć, o czym chciałby powiedzieć. Puścić wolno, odejść. I znów: czytać bez zobowiązań, dla samego czytania.

__

Dr B. łaskawie wydobył dla nas esencję; dokładnie rzecz biorąc wiersz to „sposób prozodyjnej segmentacji tekstu za pomocą arbitralnie użytych pauz, których tekstową wydolność określają reguły systemu prozodyjnego języka. W wyniku takiej arbitralności członowania tekstu wersy jako jego efekty mogą być mniej lub bardziej prozodyjnie zróżnicowane albo poddawane uporządkowaniu polegającemu na ich upodobnianiu, równowartościowości, czyli ekwiwalencji. Wtórnie można za wiersz uważać konkretny tekst-utwór segmentowany wersyfikacyjnie, ale należy pamiętać, że wiersz to nie tekst, nie mowa, nie wypowiedź, a także nie poezja i nie literatura, lecz struktura prozodyjna tekstu wynikła z jego wierszowej segmentacji”. (A. Kulawik, Poetyka. Wstęp do teorii dzieła literackiego)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *