Zdradzę Państwu pewien sekret: choćby się waliło i paliło, staram się dbać o przyjemności w życiu. Choćby nie wiem co. Odkrywanie małych i dużych przyjemności, odnotowanie ich i powtarzanie to coś, co pozwala mi zachować względną stabilność emocjonalną i uśmiechać się nie tylko do instagramowych fotografii nawet w okresach posuchy.
- Dziennik – odkrycie roku 2019. Dotychczas zawsze coś notowałam i zawsze rzucałam to w cholerę najdalej po miesiącu. Tym sposobem mam dziesiątki zeszytów i plików z moim małym życiem – i jest to jeden z głównych powodów, dla których prawdopodobnie nigdy nie powstanie moja kompletna biografia ani żadne „Dzienniki”, pozbierania tych juweniliów nie podjęliby się nawet ludzie z motywującą do działania wskazówką „notatki osobiste spalić”. Ale teraz, po raz pierwszy, zmotywowana okolicznościami, porwana nagłą inspiracją, zaczęłam jeszcze raz. I ludzie złoci, to jest coś genialnego! Może potrzebowałam do tego dojrzeć, może odkryć korzyści. A te są konkretne: porządkowanie faktów i myśli, rozplątywanie i nazywanie emocji. Poczucie satysfakcji, ogarnięcia chaosu, troski o swoją głowę. Do tego całkowicie analogowo: potrzebny jest tylko zeszyt (właściwie wszystko jedno jaki, ale skoro miałam wybór to: ładny, butelkowozielony, w kropki; prezent od koleżeństwa z poprzedniej firmy) i długopis (czarny cienkopis). Bez narzucania sobie czegokolwiek, bez troski o formę i styl. Czasem coś pomijam, czasem dookreślam aż do przesady. Czysta przyjemność.
- Kawa, drożdżówka i laptop na TYM miejscu w TEJ kawiarni – za kilkoma rzeczami z czasów studenckich naprawdę tęsknię, a jedną z nich jest przesiadywanie godzinami w Lajkonie. Napisałam u nich większość licencjatu, a potem uczyłam się do obrony; co to była za sobota! Przesiedziałam tam praktycznie cały dzień, czytając Kapuścińskiego i robiąc kilometrowe notatki z teorii reportażu. I nie mogłam odżałować, że do pisania magisterki potrzebowałam całego majdanu książek pozakładanych książkami, które przez pół roku zajmowały mi większość podłogi w pokoju, i że nie zdobyłam się na przeniesienie ich na lajkonikowy stolik. Ta niepozorna kawiarnia naprzeciwko dominiksów była miejscem akcji setek rozmów, plotek, spraw wagi wielkiej i niewielkiej. Wiążą się z nią i godziny błogiego relaksu, i setki rozmów, i dziesiątki „przed Jankami w Lajkoniku”, i szybkie śniadania, gdy byłam na stażu w fundacji Szymborskiej (i, pamiętam, była wtedy promocja: kawa i kanapka na żytnim pieczywie za dychę), i nawet jeden z najpodlejszych wieczorów w mojej krótkiej historii. I w dupę z tym, że to sieciówka. W dupę z tym, że Kraków stoi kawiarniami i pewnie znalazłoby się wiele bardziej klimatycznych. W Lajkonie mają tanią kawę, jasne wnętrze i bardzo duże okna z widokiem na ulicę, na której toczy się znakomita większość mojego życia: na kawie, na liturgii, na piwie, na dbaniu o swoją głowę, na śniadaniach, lanczach i wieczorach. Ale wracając do tematu: niewiele przyjemniejszych momentów niż siąść tam z kawą, świeżą drożdżówką i dowolnym edytorem tekstu. Tam pisanie to frajda. Czegokolwiek: pracowych rzeczy, wcześniej uczelnianych, tych „dla siebie” i tych „na przyszłość”, i pracy nad książką, i choćby tego, co się dzieje za oknem. A może i to jest najprzyjemniejsze, bo Stolarska to życie.
- Ziółka – ziółka jako mieszanka to kolejne odkrycie roku 2019. Ale sprawa ma o wiele głębsze korzenie. Jest rok 2015, a może 2016. Chyba 2016. Tak, na pewno: to był czas żonglowania obowiązkami, tygodni z pierwszą poważną pracą, weekendów z magisterką. Wtedy praktykowałam wielką małą przyjemność: środowe wieczory z audycją Calothropos. To był już rytuał: robiłam sobie dwie kanapki z dżemem, parzyłam zieloną herbatę, wyłączałam telefon, włączałam poznańskie Radio Emaus, siadałam na podłodze i przez pół godziny hipsterskiej muzyki, Fismolla i Josha Garrelsa, i mnóstwa zespołów, o których wcześniej nie słyszałam.Każdy wieczór, który kończy się zbyt szybko i pcha w ramiona stresującego jutra, koi rumianek, meliska, herbata z lawendą albo najlepszy na świecie Lipton Sweet nights (rumianek / lipa / werbena cytrynowa). No cóż – był najlepszy. Ale, po pierwsze, trudno go dostać. A po drugie, dzięki królowej podkastu, Joannie Okuniewskiej, poznałam świat ziółek Sela Herbals, zamówiłam mieszankę Chill Out i przestałam oglądać nerwowo regały z herbatami w sklepach (co nie zmienia faktu, że gdy znajdę gdzieś Sweet nights, kupię, tyle, ile uda mi się unieść). Szpiedzy Marka Zuckerberga zadziałali bez pudła: kiedy polubiłam Selę, natychmiast zaproponowali mi szereg zielarsko-herbacianych stron i reklam sponsorowanych. No i spoko, dziękuję im serdecznie. Więcej mieszanek, więcej przyjemności, mniej stresu.
- Rytuały w ogóle – co tu dużo mówić? Rytuały trzymają życie w garści i mogą je skutecznie ukołysać.
- Seriale i filmy, które znam na pamięć – tak, tak, tak. Po co oglądać po raz pięćsetny to samo, skoro Netflix i HBO GO wypluwają co miesiąc kolejne nowości? Ano właśnie dlatego, że „Przyjaciele” albo „Gilmore girls” czy „Służące” dostarczą odpowiednią i bezdyskusyjną dawkę przyjemności. Zachowawcze? Tak. Czasem trzeba.
- Peelingi, maseczki, szminki, lakiery do paznokci (i ogólnie takie-takie). Ale szczególnie peelingi – Kompletnie nie umiem w makijaż. I bynajmniej się tym nie szczycę; szczerze zazdroszczę wszystkim dziewczynom, które wiedzą, jaki odcień podkładu najlepiej pasuje im do karnacji, fachowo korzystają z eyelinera i cieni do powiek oraz nie boją się farbować włosów. Ja zupełnie nie umiem w te klocki. Kiedy raz na ruski rok robię sobie twarz sama, bo okoliczność tego wymaga, mam niepokojące wrażenie, że coś poszło nie tak. Ale jest coś, co uwielbiam i czego nie da się popsuć: peeling, maseczka, czerwone usta i, od czasów hybrydy, kolor na paznokciach. Ale z tego wszystkiego najbardziej chyba uczucie, kiedy robi się peeling. Oczyszczenie. I to, jak skóra jest po nim delikatna i pachnąca, święci Pańscy, to jest uczucie, które uwielbiam. Najprzyjemniejsze na świecie. Czekam tylko na najbliższą wypłatę i kupuję sobie śliwkę z Ministerstwa Dobrego Mydła.
- Udawanie teledysku przy słuchaniu muzyki podczas jazdy komunikacją miejską – kto z nas tego nie robi? Jeśli jest ktoś taki, to apeluję do Ciebie: pozbawiasz się jednej z większych i łatwiej dostępnych przyjemności pod słońcem. Nawet jeśli akurat leci playlista „smutne poniedziałki o 20:51” i „Martwe morze” Budki Suflera, „Love will tell us apart again” Joy Division oraz „bad guy” Billie Eillish, stan ducha jest mroczny jak samo dno piekieł, wszystko się sypie, a na zewnątrz pada – można znaleźć trochę przyjemności w wyobrażaniu sobie, że to całe to nieprzyjazne miasto jest li tylko planem teledysku, wizją artystyczną młodego, obiecującego reżysera i producenta, który w to uwierzył.
- To uczucie satysfakcji, kiedy robię coś, czego zajebiście się boję, ale mimo wszystko nie wycofuję się i okazuje się to sukcesem. Albo po prostu bardzo dobrą decyzją.
- Gotowanie. Najlepiej dań z serii: brzydkie, a dobre – a w każdym razie nic ryzykownego. Frustrowanie się tym, że nie wyszło? Bitch, please. Mam swoje ulubione przepisy, dania, których i gotowanie, i jedzenie jest czystą przyjemnością. Ich przygotowywanie w dużej mierze polega na obieraniu i krojeniu warzyw, i dodawaniu kolejnych przypraw, na rozkoszowaniu się dźwiękiem bulgotania oraz zapachami, które szybko wypełniają kuchnię. Na podium od dłuższego czasu jest najlepsze curry pod słońcem według Jamie’go Olivera, z batatami (koniecznie), indykiem (niekoniecznie), cieciorką, marchewką, na mleku kokosowym, z imbirem. Pikantne, aksamitne, pachnące, kojące. Lubię też wegańskie chilli, które podkręcam czekoladą. Leczo (tu nie ma zmiłuj, musi być z kiełbasą podsmażoną z ostrą i słodką papryką; niby wiem, że nie musi – ale musi!). Późną jesienią i zimą – pachnące tymiankiem gratin dauphinois. Czyli po prostu zapiekankę ziemniaczaną ze wszystkim, czego nie wolno: masłem, śmietaną, dobrym żółtym serem. Tak, cholesterol to robocza ksywka tego cudownego w swojej prostocie dania, które mogli wymyślić chyba tylko Francuzi. Trudno: jeśli dołoży się do tego lampkę dobrego wina, w październikowy albo listopadowy wieczór naprawdę nie ma nic przyjemniejszego.
- Bycie z ludźmi, z którymi czuję się naprawdę swobodnie – jest parę osób na świecie, z którymi przebywając, mam absolutny luz. Tak myślę i chyba ze wszystkimi, których wkładam do tej specjalnej szufladki, siedziałam na jakimś balkonie z wyciągniętymi nogami, paliłam papieroska, piłam wino i toczyłam długie poważno-niepoważne rozmowy. I to chyba było najprzyjemniejsze ze wszystkiego.
Udawanie teledysku przy słuchaniu muzyki podczas jazdy komunikacją miejską – achh myślałam że tylko ja tak robię! 😀
i jeszcze co do punktu 9.: w temacie proste, szybkie i przyjemne gotowanie polecam gorąco na youtubie Irenę z Healthy Omnomnom – https://www.youtube.com/channel/UC-jk6JivLV1EwYzYeuUDzSg
przywróciła mi wiarę w zdrową i prostą kuchnię… i jest przeurocza, i cudownie pełna entuzjazmu, którym zaraża 😉
O! Nie znałam, a wygląda fajnie. Dzięki :)))
Do tego się chyba dorasta. Nie wiem, czy metryką, chyba znacznie bardziej doświadczeniem. Chciałabym część tych przyjemności pielęgnować przez całe życie. Tylko nie wiem, czy dorosłam już do takiej wytrwałości. 🙂