JESTEM

10 małych i dużych przyjemności życiowych

Zdradzę Państwu pewien sekret: choćby się waliło i paliło, staram się dbać o przyjemności w życiu. Choćby nie wiem co. Odkrywanie małych i dużych przyjemności, odnotowanie ich i powtarzanie to coś, co pozwala mi zachować względną stabilność emocjonalną i uśmiechać się nie tylko do instagramowych fotografii nawet w okresach posuchy.

  1. Dziennik – odkrycie roku 2019. Dotychczas zawsze coś notowałam i zawsze rzucałam to w cholerę najdalej po miesiącu. Tym sposobem mam dziesiątki zeszytów i plików z moim małym życiem – i jest to jeden z głównych powodów, dla których prawdopodobnie nigdy nie powstanie moja kompletna biografia ani żadne „Dzienniki”, pozbierania tych juweniliów nie podjęliby się nawet ludzie z motywującą do działania wskazówką „notatki osobiste spalić”. Ale teraz, po raz pierwszy, zmotywowana okolicznościami, porwana nagłą inspiracją, zaczęłam jeszcze raz. I ludzie złoci, to jest coś genialnego! Może potrzebowałam do tego dojrzeć, może odkryć korzyści. A te są konkretne: porządkowanie faktów i myśli, rozplątywanie i nazywanie emocji. Poczucie satysfakcji, ogarnięcia chaosu, troski o swoją głowę. Do tego całkowicie analogowo: potrzebny jest tylko zeszyt (właściwie wszystko jedno jaki, ale skoro miałam wybór to: ładny, butelkowozielony, w kropki; prezent od koleżeństwa z poprzedniej firmy) i długopis (czarny cienkopis). Bez narzucania sobie czegokolwiek, bez troski o formę i styl. Czasem coś pomijam, czasem dookreślam aż do przesady. Czysta przyjemność.
  2. Kawa, drożdżówka i laptop na TYM miejscu w TEJ kawiarni – za kilkoma rzeczami z czasów studenckich naprawdę tęsknię, a jedną z nich jest przesiadywanie godzinami w Lajkonie. Napisałam u nich większość licencjatu, a potem uczyłam się do obrony; co to była za sobota! Przesiedziałam tam praktycznie cały dzień, czytając Kapuścińskiego i robiąc kilometrowe notatki z teorii reportażu. I nie mogłam odżałować, że do pisania magisterki potrzebowałam całego majdanu książek pozakładanych książkami, które przez pół roku zajmowały mi większość podłogi w pokoju, i że nie zdobyłam się na przeniesienie ich na lajkonikowy stolik. Ta niepozorna kawiarnia naprzeciwko dominiksów była miejscem akcji setek rozmów, plotek, spraw wagi wielkiej i niewielkiej. Wiążą się z nią i godziny błogiego relaksu, i setki rozmów, i dziesiątki „przed Jankami w Lajkoniku”, i szybkie śniadania, gdy byłam na stażu w fundacji Szymborskiej (i, pamiętam, była wtedy promocja: kawa i kanapka na żytnim pieczywie za dychę), i nawet jeden z najpodlejszych wieczorów w mojej krótkiej historii. I w dupę z tym, że to sieciówka. W dupę z tym, że Kraków stoi kawiarniami i pewnie znalazłoby się wiele bardziej klimatycznych. W Lajkonie mają tanią kawę, jasne wnętrze i bardzo duże okna z widokiem na ulicę, na której toczy się znakomita większość mojego życia: na kawie, na liturgii, na piwie, na dbaniu o swoją głowę, na śniadaniach, lanczach i wieczorach. Ale wracając do tematu: niewiele przyjemniejszych momentów niż siąść tam z kawą, świeżą drożdżówką i dowolnym edytorem tekstu. Tam pisanie to frajda. Czegokolwiek: pracowych rzeczy, wcześniej uczelnianych, tych „dla siebie” i tych „na przyszłość”, i pracy nad książką, i choćby tego, co się dzieje za oknem. A może i to jest najprzyjemniejsze, bo Stolarska to życie.
  3. Ziółka – ziółka jako mieszanka to kolejne odkrycie roku 2019. Ale sprawa ma o wiele głębsze korzenie. Jest rok 2015, a może 2016. Chyba 2016. Tak, na pewno: to był czas żonglowania obowiązkami, tygodni z pierwszą poważną pracą, weekendów z magisterką. Wtedy praktykowałam wielką małą przyjemność: środowe wieczory z audycją Calothropos. To był już rytuał: robiłam sobie dwie kanapki z dżemem, parzyłam zieloną herbatę, wyłączałam telefon, włączałam poznańskie Radio Emaus, siadałam na podłodze i przez pół godziny hipsterskiej muzyki, Fismolla i Josha Garrelsa, i mnóstwa zespołów, o których wcześniej nie słyszałam.Każdy wieczór, który kończy się zbyt szybko i pcha w ramiona stresującego jutra, koi rumianek, meliska, herbata z lawendą albo najlepszy na świecie Lipton Sweet nights (rumianek / lipa / werbena cytrynowa). No cóż – był najlepszy. Ale, po pierwsze, trudno go dostać. A po drugie, dzięki królowej podkastu, Joannie Okuniewskiej, poznałam świat ziółek Sela Herbals, zamówiłam mieszankę Chill Out i przestałam oglądać nerwowo regały z herbatami w sklepach (co nie zmienia faktu, że gdy znajdę gdzieś Sweet nights, kupię, tyle, ile uda mi się unieść). Szpiedzy Marka Zuckerberga zadziałali bez pudła: kiedy polubiłam Selę, natychmiast zaproponowali mi szereg zielarsko-herbacianych stron i reklam sponsorowanych. No i spoko, dziękuję im serdecznie. Więcej mieszanek, więcej przyjemności, mniej stresu.
  4. Rytuały w ogóle – co tu dużo mówić? Rytuały trzymają życie w garści i mogą je skutecznie ukołysać.
  5. Seriale i filmy, które znam na pamięć – tak, tak, tak. Po co oglądać po raz pięćsetny to samo, skoro Netflix i HBO GO wypluwają co miesiąc kolejne nowości? Ano właśnie dlatego, że „Przyjaciele” albo „Gilmore girls” czy „Służące” dostarczą odpowiednią i bezdyskusyjną dawkę przyjemności. Zachowawcze? Tak. Czasem trzeba.
  6. Peelingi, maseczki, szminki, lakiery do paznokci (i ogólnie takie-takie). Ale szczególnie peelingi – Kompletnie nie umiem w makijaż. I bynajmniej się tym nie szczycę; szczerze zazdroszczę wszystkim dziewczynom, które wiedzą, jaki odcień podkładu najlepiej pasuje im do karnacji, fachowo korzystają z eyelinera i cieni do powiek oraz nie boją się farbować włosów. Ja zupełnie nie umiem w te klocki. Kiedy raz na ruski rok robię sobie twarz sama, bo okoliczność tego wymaga, mam niepokojące wrażenie, że coś poszło nie tak. Ale jest coś, co uwielbiam i czego nie da się popsuć: peeling, maseczka, czerwone usta i, od czasów hybrydy, kolor na paznokciach. Ale z tego wszystkiego najbardziej chyba uczucie, kiedy robi się peeling. Oczyszczenie. I to, jak skóra jest po nim delikatna i pachnąca, święci Pańscy, to jest uczucie, które uwielbiam. Najprzyjemniejsze na świecie. Czekam tylko na najbliższą wypłatę i kupuję sobie śliwkę z Ministerstwa Dobrego Mydła.
  7. Udawanie teledysku przy słuchaniu muzyki podczas jazdy komunikacją miejską – kto z nas tego nie robi? Jeśli jest ktoś taki, to apeluję do Ciebie: pozbawiasz się jednej z większych i łatwiej dostępnych przyjemności pod słońcem. Nawet jeśli akurat leci playlista „smutne poniedziałki o 20:51” i „Martwe morze” Budki Suflera, „Love will tell us apart again” Joy Division oraz „bad guy” Billie Eillish, stan ducha jest mroczny jak samo dno piekieł, wszystko się sypie, a na zewnątrz pada – można znaleźć trochę przyjemności w wyobrażaniu sobie, że to całe to nieprzyjazne miasto jest li tylko planem teledysku, wizją artystyczną młodego, obiecującego reżysera i producenta, który w to uwierzył.
  8. To uczucie satysfakcji, kiedy robię coś, czego zajebiście się boję, ale mimo wszystko nie wycofuję się i okazuje się to sukcesem. Albo po prostu bardzo dobrą decyzją.
  9. Gotowanie. Najlepiej dań z serii: brzydkie, a dobre – a w każdym razie nic ryzykownego. Frustrowanie się tym, że nie wyszło? Bitch, please. Mam swoje ulubione przepisy, dania, których i gotowanie, i jedzenie jest czystą przyjemnością. Ich przygotowywanie w dużej mierze polega na obieraniu i krojeniu warzyw, i dodawaniu kolejnych przypraw, na rozkoszowaniu się dźwiękiem bulgotania oraz zapachami, które szybko wypełniają kuchnię. Na podium od dłuższego czasu jest najlepsze curry pod słońcem według Jamie’go Olivera, z batatami (koniecznie), indykiem (niekoniecznie), cieciorką, marchewką, na mleku kokosowym, z imbirem. Pikantne, aksamitne, pachnące, kojące. Lubię też wegańskie chilli, które podkręcam czekoladą. Leczo (tu nie ma zmiłuj, musi być z kiełbasą podsmażoną z ostrą i słodką papryką; niby wiem, że nie musi – ale musi!). Późną jesienią i zimą – pachnące tymiankiem gratin dauphinois. Czyli po prostu zapiekankę ziemniaczaną ze wszystkim, czego nie wolno: masłem, śmietaną, dobrym żółtym serem. Tak, cholesterol to robocza ksywka tego cudownego w swojej prostocie dania, które mogli wymyślić chyba tylko Francuzi. Trudno: jeśli dołoży się do tego lampkę dobrego wina, w październikowy albo listopadowy wieczór naprawdę nie ma nic przyjemniejszego.
  10. Bycie z ludźmi, z którymi czuję się naprawdę swobodnie – jest parę osób na świecie, z którymi przebywając, mam absolutny luz. Tak myślę i chyba ze wszystkimi, których wkładam do tej specjalnej szufladki, siedziałam na jakimś balkonie z wyciągniętymi nogami, paliłam papieroska, piłam wino i toczyłam długie poważno-niepoważne rozmowy. I to chyba było najprzyjemniejsze ze wszystkiego.

4 thoughts on “10 małych i dużych przyjemności życiowych”

  1. Do tego się chyba dorasta. Nie wiem, czy metryką, chyba znacznie bardziej doświadczeniem. Chciałabym część tych przyjemności pielęgnować przez całe życie. Tylko nie wiem, czy dorosłam już do takiej wytrwałości. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *